Wiersze o miłości – poezja miłosna

Miłość w poezji to jeden z najczęściej pojawiających się motywów. Poeci o miłości pisali od wieków, pierwsze znane nam wiersze o miłości są autorstwa poetów greckich i rzymskich z czasów starożytności. Matką poezji miłosnej nazywana bywa sama Safona, która jako pierwsza komponowała erotyki i pieśni miłosne. Poniżej prezentujemy nasz autorski wybór najpiękniejszych wierszy miłosnych:

Wiersze miłosne

Miłość – Krzysztof Kamil Baczyński

Oto ona Niby chmu­ra dana
tym prze­lot­nym ka­mie­ni rzeź­bia­rzom,
wszech­ży­wo­tom, aby w niej czy­ni­ły
ar­cha­nio­ła kształt, któ­ry wi­dzia­ny
w daw­nym śnie – był w gło­sie roz­po­zna­ny.
Więc zie­lo­ne gło­wi­ce li­ści,
więc jak stru­gi desz­czo­wej po­top
kłę­bi ro­ślin ucho­dzą do góry,
i na prze­kór po­wie­trza oplo­tom
pu­chem brzę­czą po­czy­na­jąc z chmu­ry
ar­cha­nio­ła wspie­ra­ją­ce sto­py.
Więc zwie­rzę­ta w opa­rach be­ko­wisk,
w ko­tłach po­lan w sie­bie prze­ni­ka­jąc,
pod na­mio­tem trwa­ją­cych od­no­wień
two­rząc z wol­na w to­nach roz­po­zna­ją
dło­nie śmi­głe niby pió­ra bla­sku
wy­peł­nio­ne jak kwiat nie­ba – ła­ską.
I on jesz­cze rzeź­biarz nie­ro­zum­ny
krze­sze chmu­rę w że­la­znym śnie lęku,
krze­sząc wzno­si mar­mu­ro­we trum­ny
albo mar­twe po­są­gów ko­lum­ny
w po­do­bień­stwo two­je. Nie­po­zna­ny
anioł nad nim dłu­tem z gła­zu gna­ny
to go wę­żem owi­nie ro­ślin­nym,
to po­wie­trzem omi­nie płyn­nym
i nie­zna­ny trwa, pro­mie­nie leje,
co jak w gro­bie skoń­czo­ne na­dzie­je –
z dło­ni, któ­re pło­mie­niem pa­da­jąc
wró­cą w dło­nie, gdy się gła­zem sta­ją.

Lu­bię szep­tać ci sło­wa, któ­re nic nie zna­czą – Bolesław Leśmian

Lu­bię szep­tać ci sło­wa, któ­re nic nie zna­czą –
Prócz tego, że się gar­ną do twe­go uśmie­chu,
Pew­ne, że się twym ustom do cna wy­tłu­ma­czą –
I nie wsty­dzą się swe­go mętu i po­śpie­chu.
Bez­ład­ne się w tych sło­wach nie­cier­pli­wią wie­ści –
A ja cze­kam, cie­ka­wy ich poza mną trwa­nia,
Aż je sama po­wią­żesz i uło­żysz w zda­nia,
I brzmie­niem gło­su do­dasz zna­cze­nia i tre­ści…
Sko­ro je swo­ją war­gą wy­szep­czesz ku wio­śnie –
Sta­ją mi się tak ja­sne, niby roz­kwit wrzo­su –
I ro­zu­miem je na­gle, gdy giną ra­do­śnie
W śpiew­nych fa­lach two­je­go, co mnie ko­cha, gło­su.

Nie obiecuję ci prawie nic – Bolesław Leśmian

Nie obie­cu­ję ci wie­le…
Bo tyle co pra­wie nic…
Naj­wy­żej wio­sen­ną zie­leń…
I po­god­ne dni…
Naj­wy­żej uśmiech na twa­rzy…
I dłoń w po­trze­bie…
Nie obie­cu­ję ci wie­le…
Bo tyl­ko po pro­stu sie­bie…

Lubię, kiedy kobieta – Kazimierz Przerwa-Tetmajer

Lu­bię, kie­dy ko­bie­ta omdle­wa w ob­ję­ciu,
kie­dy w lu­bież­nym zwi­sa przez ra­mię prze­gię­ciu,
gdy jej oczy za­cho­dzą mgłą, twarz cała bled­nie,
i war­gi się wil­got­nie roz­chy­lą bez­wied­nie.
Lu­bię, kie­dy ją roz­kosz i żą­dza onie­mi,
gdy wpi­ja się w ra­mio­na pal­ca­mi drżą­ce­mi,
gdy krót­kim, ury­wa­nym od­dy­cha od­de­chem
i od­da­je się cała z mdle­ja­cym uśmie­chem.
I lu­bię ten wstyd, co się ko­bie­cie za­bra­nia
przy­znać, że czu­je roz­kosz, że moc po­żą­da­nia
zwal­cza ją, a sy­ce­nie żą­dzy osza­le­nia,
gdy szu­ka ust, a lęka się słów i spoj­rze­nia.
Lu­bię to – i tę chwi­le lu­bię, gdy koło mnie
wy­czer­pa­na, zmę­czo­na leży nie­przy­tom­nie,
a myśl moja już od niej wy­bie­ga skrzy­dla­ta
w nie­skoń­czo­ne prze­strze­nie nie­ziem­skie­go świa­ta.

Jednego serca! – Adam Asnyk

Jed­ne­go ser­ca! tak mało! tak mało,
Jed­ne­go ser­ca trze­ba mi na zie­mi!
Coby przy mo­jem mi­ło­ścią za­drża­ło:
A był­bym ci­chym po­mię­dzy ci­che­mi…

Je­dy­nych ust trze­ba! skąd bym wiecz­ność całą
Pił na­pój szczę­ścia usta­mi mo­je­mi,
I oczu dwo­je, gdzie­by, pa­trzył śmia­ło,
Wi­dząc się świę­tym po­mię­dzy świę­te­mi.

Jed­ne­go ser­ca i rąk bia­łych dwo­je!
Coby mi oczy za­sło­ni­ły moje,
Bym za­snął słod­ko, ma­rząc o anie­le,

Któ­ry mnie nie­sie w ob­ję­ciach nie­ba…
Jed­ne­go ser­ca! tak mało mi trze­ba,
A jed­nak wi­dzę, że żą­dam za wie­le!

Ja Ciebie kocham – Adam Asnyk

Ja cie­bie ko­cham! Ach te sło­wa
Tak dziw­nie w moim ser­cu brzmią.
Mia­łaż­by wró­cić wio­sna nowa?
I zbu­dzić kwia­ty co w nim śpią?
Miał­bym w mi­ło­ści cud uwie­rzyć,
Jak Łazarz z gro­bu mego wstać?
Mło­dzień­czy, daw­ny kształt od­świe­żyć,
Z rąk two­ich nowe ży­cie brać?

Ja cie­bie ko­cham? Czyż być może?
Czyż mnie nie zwo­dzi złu­dzeń moc?
Ach nie! bo ja­sną wi­dzę zo­rzę
I pierz­cha­ją­cą wi­dzę noc!
I wszyst­ko we mnie inne, świe­że,
Zwąt­pie­nia w ser­cu stop­niał lód,
I zno­wu pra­gnę – ko­cham – wie­rzę –
Wie­rzę w mi­ło­ści wiecz­ny cud!

Ja cie­bie ko­cham! Świat się zmie­nia,
Za­kwi­ta szczę­ściem od tych słów,
I tak jak w pierw­szych dniach stwo­rze­nia
Przy­bie­ra ślub­ną sza­tę znów!
A du­sza skrzy­dła znów do­sta­je,
Już jej nie ści­ga ziem­ski żal –
I w eli­zej­skie leci gaje –
I to­nie po­śród świa­tła fal!

Myślę o Tobie – Tadeusz Borowski

My­ślę o to­bie. Two­je oczy,
twój głos, twój uśmiech przy­po­mi­nam,
pa­trząc na nie­bo. Zbo­czem nie­ba
zsu­wa się ob­łok, jak­byś lek­ko
pro­fil zwró­ci­ła w lewo. Ówdzie
drze­wo wplą­ta­ne w wiatr prze­chy­la
ko­ro­nę two­im prze­chy­le­niem,
a tam w po­wie­trzu ptak się waży –
i wiem, że tak do twa­rzy wzno­sisz
dłoń w za­my­śle­niu. Roz­pro­szo­na
uro­da rze­czy, błysk prze­lot­ny
pięk­na na zie­mi wiem, że w to­bie
uwiązł i za­stygł w kształt…

Czymże jest młodość bez miłości? – Kazimierz Przerwa-Tetmajer

Czym­że jest mło­dość bez mi­ło­ści?
Jest jako gwiaz­da bez pro­mie­ni,
jako oaza bez stru­mie­ni,
jest jako róży kwiat bez woni,
jak bez­owoc­ny kwiat ja­bło­ni,
jest jako psz­czel­ny ul bez mio­du,
jak pysz­ny pa­łac bez ogro­du.

Czym jest, kto nie ma kogo ko­chać?
Jest jak dąb na urwi­sku góry,
jak wiot­ki po­wój bez pod­po­ry,
jako ja­skół­ka jest bez­gniezd­na,
jako wo­do­spad skal­ny bez dna,
jak bez sto­li­cy kraj sze­ro­ki,
jako le­cą­cy wiatr w ob­ło­ki.

Zanurzcie mnie w niego – Maria Pawlikowska-Jasnorzewska

Za­nurz­cie mnie w nie­go
jak­by różę w dzba­nek
po oczy,
po czo­ło,
po snop wło­sa ja­sne­go, –
niech mnie opły­nie wko­ło,
niech się prze­ze mnie to­czy
jak woda ca­łu­ją­ca
Oce­anu Wiel­kie­go.
Niech zgi­nie noc, po­ra­nek,
blask księ­ży­ca czy słoń­ca,
lecz nich On we mnie wni­ka
jak skrzyp­co­wa mu­zy­ka –
gdy do ser­ca mi do­trze,
będę tym, co naj­słod­sze,
Nim.

Hymn do miłości – Kazimierz Przerwa-Tetmajer

Tyś jest naj­wyż­szą z sił, wszyst­ko ule­ga to­bie,
mi­ło­ści!
Życie jest żą­dzą, a tyś z żądz naj­więk­szą,
prócz sa­mej żą­dzy ży­cia; du­szą du­szy
i ser­cem ser­ca ży­cia tyś jest,
mi­ło­ści!
Je­śli naj­więk­szym szczę­ściem za­po­mnie­nie,
bez­wie­dza i nie­pa­mięć wła­sne­go ist­nie­nia;
toś ty jest szczę­ściem szczę­ścia, ty, co da­jesz
omdle­nie du­szy i omdle­nie zmy­słom
i my­śli kła­dziesz kres upa­ja­ją­cy,
mi­ło­ści!
Je­śli złu­dze­nia są je­dy­nym do­brem,
toś ty naj­więk­szym do­brem, naj­sil­niej­sze
ze wszyst­kich złu­dzeń ty, moc mocy,
pier­wot­na, dzi­ka, nie zna­ją­ca kieł­zań,
świę­ta po­tę­go,
mi­ło­ści!
Je­śli pra­gnie­nia są je­dy­ną ową
po­rę­czą, któ­ra chro­ni
od upad­nię­cia w prze­paść roz­pa­czy i wstrę­tu;
je­śli są je­dy­nym
mo­stem, po któ­rym moż­na iść nad od­męt nudy;
je­śli je­dy­nym są le­kar­stwem, któ­re
bro­ni od cier­pień zwąt­pie­nia i zbrzy­dzeń,
po­gar­dy świa­ta i od sa­mo­wzgar­dy:
to ty, o mat­ko pra­gnień, je­steś ową
po­rę­czą, mo­stem i le­kar­stwem, je­steś
zbaw­czy­nią lu­dzi,
mi­ło­ści!
Czas idzie i zmie­nia­ją się wia­ry,
bó­stwa w proch upa­da­ją jed­ne po dru­gich,
dziś czczo­ne, ju­tro dep­ta­ne,
prze­cho­dzą przed oczy­ma ludz­ko­ści,
by wię­cej nie po­wró­cić:
ty trwasz wie­czy­sta, jak strach, głód i za­wiść,
pier­wot­na, tak jak one,
jak one try­um­fal­na,
nad wszyst­ko wy­nie­sio­na, nie­po­ko­na­na
ni­czym i ni­g­dy, tak jak one,
pier­wot­na, dzi­ka po­tę­go
mi­ło­ści!
Wdzię­ku, pięk­no­ści na­tu­ry,
kę­dyś jest wo­bec wdzię­ku i pięk­na mi­ło­ści?
Je­steś jak rama
do ob­ra­zu, jak otęcz pro­mie­ni
skrzą­ce­mu krę­go­wi słoń­ca.
Kę­dyś jest, li­ściu róży,
wo­bec ust uko­cha­nej?
Kę­dyś, sza­fi­rze nie­bios, mo­rza błę­ki­cie,
wo­bec ócz uko­cha­nej?
Kę­dyś, szu­mie ja­wo­rów i śpie­wie pta­ków
w wio­sen­ne rano,
wo­bec gło­su uko­cha­nej?
Kę­dyś, ci­szo grot po­śród pa­pro­ci
pod gę­sty­mi za­plo­ta­mi blusz­czów,
wo­bec mil­cze­nia uko­cha­nej?
Kę­dyś jest, śnie­gu, ró­żo­wio­ny bla­do
od bla­sku słoń­ca,
wo­bec ko­lo­ru cia­ła uko­cha­nej?
Kę­dy­ście, li­nie cu­dow­ne
gór i skał, kędy łuk tę­czy świe­tli­sty,
kędy prze­pysz­nych wo­do­spa­dów wstę­gi,
smu­kłe nar­cy­zy, pal­my wy­bu­ja­łe,
kędy ob­ło­ki lot­ne i po­wiew­ne
wo­bec kształ­tów cia­ła uko­cha­nej?
Kę­dyś, mchu mięk­ki, li­ściu ak­sa­mit­ny,
wo­bec jej pier­si do­tknię­cia i dło­ni?
Kę­dyś, mar­mu­rze gład­ki, grza­ny słoń­cem,
wo­bec jej bia­łych bio­der, spły­wa­ją­cych
cu­dow­ną li­nią
w odu­rza­ją­cy wzrok, dech wstrzy­mu­ją­cy
kształt, któ­ry rękę przy­ku­wa do sie­bie?
Kę­dyś jest, cza­rze nocy księ­ży­co­wej,
cza­rze po­ran­ku, kie­dy słoń­ce wscho­dzi
zza gór da­le­kich;
uro­ku je­zior, co się na­gle ja­wią
po­śród skał sen­ne,
i tej zie­le­ni zło­ci­stej, ze szczy­tów
wi­dzia­nej w dali:
wo­bec cza­ru uko­cha­nej?
Kę­dyś jest, me­lan­cho­lio wie­czo­rów je­sien­nych,
wo­bec jej smut­ku?
Kę­dyś, we­se­le let­nie­go po­łu­dnia,
przy jej ra­do­ści?
Kędy o sła­wie sny, sny o po­tę­dze,
zwy­cię­stwach dumy, od­pła­ce­niu krzyw­dy,
o nie­zno­sze­niu nie­spra­wie­dli­wo­ści:
wo­bec snów o uko­cha­nej?
Kę­dyś, pra­gnie­nie po­sia­da­nia zło­ta,
przy po­sia­da­nia jej cia­ła pra­gnie­niu?
Kę­dyś jest, żą­dzo po­zna­nia wszyst­kie­go,
co jest po­zna­nym albo nim być może,
wo­bec pra­gnie­nia po­zna­nia wskroś du­szy
uko­cha­nej ko­bie­ty?
Tak, tyś naj­więk­szą z sił, tyś ży­ciem ży­cia,
mi­ło­ści!
Naj­słod­szą roz­kosz i naj­sroż­szą bo­leść
ty spra­wiasz; tyś jest, tak jak śmierć, kró­lo­wą
wszech­ist­nień ziem­skich, pier­wot­na po­tę­go,
mi­ło­ści!

Dodaj komentarz

x