Ballada, tradycyjnie od czasów romantyzmu, to gatunek łączący cechy liryki, epiki i dramatu. Jej cechami konstytutywnymi była fabuła ludowa i niezwykłość zdarzeń, opowiadana przez zadziwionego nimi narratora. Miron Białoszewski Balladą o zejściu do sklepu nazwał swój utwór, który znalazł się w tomie Obroty rzeczy w 1956 roku. I rzeczywiście nawiązuje nim do konwencji romantycznej ballady. Nie da się zaprzeczyć, że podmiot liryczny – czy też trzymając się sformułowania bardziej odpowiedniego do opisu ballady pierwszoosobowy narrator – opowiada odbiorcy pewną fascynującą historię:
Najpierw zeszedłem na ulicę
schodami,
ach, wyobraźcie sobie,
schodami.
W pierwszej części dowiadujemy się, że jest to opis jego własnej „przygody”. Partykuła „ach” i powtórzenie „schodami” podkreśla, jak emocjonującym przeżyciem było poczynienie tych kroków. Potem wydarzyły się kolejne, godne odnotowania rzeczy:
Potem znajomi nieznajomych
mnie mijali, a ja ich.
Żałujcie,
żeście nie widzieli,
jak ludzie chodzą,
żałujcie!
Interpretatorzy zauważają, że „odkrycie”, które opiewa i uważa za na tyle niesamowite, by stosować wykrzyknienia, nie są bynajmniej parodią, ani nie są stosowane ironicznie: „Białoszewski jest wielkim odkrywcą bliskości niespodzianej, archeologiem więzi z zastępami przodków bezimiennych i kustoszem wiernej pamięci o niepozornych znajomych z widzenia. Mijani na ulicy nieznajomi to jednak >>znajomi nieznajomych<<. Niepowtarzalne spotkanie z anonimowym przechodniem skłania go do okrzyku lub westchnienia.” [S. Falkowski, P. Stępień, Ciężkie norwidy, czyli subiektywny przewodnik po literaturze polskiej, Świat Książki, Warszawa 2009, s. 564.]
W dalszej części wiersza rozpoznajemy Białoszewskiego jako dobrze już znanego „poetę rupieci”, bacznego obserwatora otoczenia, piewcę przedmiotów codziennego użytku. Poznajemy też dalszą część historii o „zejściu do sklepu”:
Wstąpiłem do zupełnego sklepu;
paliły się lampy ze szkła,
widziałem kogoś – kto usiadł,
i co słyszałem?… co słyszałem?
szum toreb i ludzkie mówienie.
No naprawdę
naprawdę
wróciłem.
Absurdalny epitet „zupełny sklep” odnosi się do wszystkich właściwości i funkcji, jaką powinno spełniać to miejsce. „Zupełne” jest w nim właśnie to, że nie zaskakuje – jest „zupełnie” przewidywalnym zwyczajnym sklepem. Nasz „narrator” zobaczył w nim to, co widuje na co dzień każdy, kto wstępuje do sklepu – jakiś wystrój, ludzi, torby potrzebne, by zapakować rzeczy, po które się przyszło. Uznany za wzniosłe, niebagatelne wydarzenie powrót ze sklepu pozwala szerzej interpretować ten utwór. Poeta podkreśla bowiem wartość każdego kolejno wydarzenia, każdej chwili, za wartość uważa świadome przeżywanie prostych czynności. Literaturoznawcy upatrują w tym jeszcze dalej sięgającego zjawiska – krytycznego ustosunkowania się poety wobec współczesnej kultury i zajęcia w niej własnej pozycji, będącej często wbrew temu, co stało się powszechne, wbrew nieuwadze, życiu w pędzie, w nastawieniu na osiągnięcie własnych celów:
„Białoszewski, krytyk czasów nieuwagi, na poczucie wykorzenienia odpowiada przywiązaniem do wielkiego dziedzictwa kultury, pamięcią o chwilach osobistych wtajemniczeń, przeżywanych od dzieciństwa i zainteresowaniem dla każdego szczegółu widzialnego świata. Nawet banalny miejski poranek okazuje się dlań uobecnieniem wielkiej chwili stworzenia, a więzi między ludźmi rozciągają się ponad granicami wieków i kontynentów. Włączamy się w nie poprzez własną ojczyznę domową i narodową – dlatego autor Pamiętnika z powstania warszawskiego opisuje Polskę z czułością i precyzją nasuwającą porównanie z Panem Tadeuszem. Włącza nas w nie także każde ze spotkań z ludźmi – od serdecznych znajomych po anonimowych przechodniów. Nikt nie jest nieważny ani nieciekawy.” [S. Falkowski, P. Stępień, Ciężkie norwidy, czyli subiektywny przewodnik po literaturze polskiej, Świat Książki, Warszawa 2009, s. 553.]