Zimna skała, dotyk jej zawsze przynosi na myśl starą mogiłę. Kamień, choć dawniej nazywany był kośćmi Matki Ziemi, przez ludzi kojarzony jest ze śmiercią. Być może to jego brak poruszenia i lodowata aura łączona jest z widokiem stężałego trupa. Kamień jednak nie jest martwy, wręcz przeciwnie. Przez wieki tkwi w jednym miejscu, nieporuszony. Czy to jednak oznacza brak życia, czy może jego inną formę? Góry wypiętrzają się przecież przez miliony lat, rosną i więdną niczym wszystko inne. Kamień żyje po prostu własnym życiem, inaczej zatopionym w czasie. Łączy nim przez to przyszłość, przeszłość i teraźniejszość. Nie bez kozery najstarsze z ludów budowały z niego monolityczne portale. Co widziały przez te okna, kamienie szepczące historie eonów? Teraz już to wiem.
Obudziłem się, a może raczej zrozumiałem na nowo swoją przytomność, właśnie dotykając zimnej skały. Lodowaty dotyk wiekowego granitu wyciągnął mnie z przedwiecznej nicości pod powiekami, powoli otwierając na doznania świata. Niedługo potem poczułem pierwsze smagania wiatru na skórze, a różowe promienie jutrzenki dotknęły mej twarzy. Otworzyłem oczy. Gdzie byłem wcześniej? Nie pamiętałem. Jakby świat zaczynał się dla mnie tu i teraz. Spoglądałem więc na niego, urzeczony ogromem wrażeń, niczym nowo narodzone dziecię. Leżałem przeto na skale granitowej, której popękane ściany zieleniły się prostą rośliną. Tuż przede mną krajobraz dziki, choć zarazem znajomy. Kraina owa wydawała się nieposkromioną, pełną życia ludzi i zwierząt. Budziła wspomnienia dziwne, bo jakoby nie moje. Przywodziła na myśl opisy, piękne rymy kogoś, kto, choć kilkoma wersami starał się zachować piękno rodzinnych stron. Urzeczony patrzyłem na dające cień drzewa wśród prostej drogi, pola łaskawie rodzące plon i mroczną puszczę na horyzoncie. Ona to właśnie, jakby tętnem swego ciemnego serca, wybudziła mnie z ostatek odrętwienia. Złapawszy potężny haust zimnego porannego powietrza w płuca, spojrzałem za siebie. To, co ujrzałem, zmroziło mą krew. Oto bowiem rosło przed mymi oczyma ruin prastarych zawalisko, wieńczące twardą skałę. Jeszcze się ostały mury, widziałem dzielność ich, co nieraz musiała stawać przeciw bitewnej zawierusze. Widziałem zmiany, jak stare blizny na skórze starca, które każde pokolenie jego mieszkańców wnosiło w tą starodawną bryłę. Niedawno musiała ona upaść, może pokolenie, może dwa temu. Coś mnie jednak zdjęło trwogą, gdym przemyka oczyma po tych blankach. Coś innego niż jego proste, romantyczne uniesienie ducha. Jakoby pośród zimnej ruiny wydarzyło się coś strasznego, niewypowiedzianego. Ducha nienawiści, bólu i zdrady unosił się tutaj jak zapach krwi pośród świeżych jeszcze trupów. Tak, śmierć zagościła w progach zamku dawno temu. Śmierć straszna, bo pomocna dla wroga całego narodu. Łzą zaszły moje oczy a przez nie niczym w zwierciadle ujrzałem cienie w zielonych mundurach. Całą kupą biegli, z bronią srożącą bagnetami. Widziałem postać, stojącą na zamku. Zwycięską, triumfującą. Wtem… pojedynczy strzał rozerwał niebiosa. Ja zaś zerwałem się jak w amoku.
Ile biegłem? Tego nie wiem. Dziwnie musiało wyglądać to dla ludzi, który obserwowali mnie wtedy z pól. Oszalały, prawie w amoku, mijałem ich niczym pradawny upiór z dawno minionych legend. Przedzierałem się przez chaszcze, biegłem pośród łanów szumiącego zboża. To było jak sen, potworny koszmar goniących za mną wspomnień człowieka, którym nie byłem. Jakby mój umysł nałożył się na dawne dzieje, łącząc w dziwny amalgamat wspomnień i bijących w me serce emocji. Uciekając przed nimi krzyczałem, a wiatr szalał pośród zielonych łąk, wołając za mną smętnie „Litwo! Ojczyzno moja!”. Wtem, nim poczytalność na powrót opanowała moje zmysły, począł się przede mną otwierać widok nieprzeciętny. Oto bowiem dojrzałem dworek szlachecki, pogrążony jeszcze we śnie. Piękna to była budowla, starodawnego kroju kresowego. Próżno byłoby szukać takiej drugiej, choć spełniała wszystkie pradawne ryty budownictwa sarmackiego. Coś biło jednak od tego dworku, coś tak ponadczasowego, jak poezja wzbudzona ręką wieszcza. Zatrzymałem się więc, podziwiając ów widok przecudny. Coś we mnie otwarło szeroko swe oczy, chłonąc scenerię całą duszą. To serce moje odpowiedziało na obraz ze wspomnień kogoś innego, czując braterską więź łączącą nas przez pokolenia. Jakby jeden ożywiał nas duch, dawny i wąsaty. Taki, który z szablą przy boku nie wstydził się zamiatać kontuszem podczas poloneza. Wtem jednak dostrzegłem więcej szczegółów. Początkowo niepokojących, potem jednak wielce ponurych. Bom oto nie dostrzegł życia tam, budzenia o poranku. Zadrżałem, podchodząc kilka kroków bliżej. Cne węże szarego dymu unosiły się z ognisk. Czym dojrzał wtedy leżące odłogiem postaci? Zbrojne, tęgie karki szlachty zaściankowej, opitej zdobycznymi trunkami? Czy posłyszałem pierwej równy krok marszowy, dochodzący mnie swa wojskową surmą? Nie wiem. Ostatnie co pamiętam to głos nieprzyjazny, wschodnim akcentem wołający srogo. Potem zaś kolba z drewna prosto ku mej twarzy zgasiła widzenie. Pośród miazmatów gasnącego umysłu tlił się jeszcze wypalony obraz postaci srogiej, odzianej na zielono. Choć pamięć nie mogła, serce poznało Moskala. Tak jak wcześniej w kibitki mroki wpychał na Sybir wiezionych, tak teraz swym ciosem mnie w ciemność rzucił…
Obudziłem się tam, gdzie zasnąłem. W fotelu, pośród ciepłych pieleszy domowego zacisza. Koc spoczywał na mych kolanach, a na nim kot czarny spał spokojnie jak zawsze. Z początku zdziwienie powitało mnie pośród żywych, jak każdego co wychodzi z głębokiego snu. Nazbyt wydawał się on jednak prawdziwy. Zdawało mi się bowiem iż czuję nadal ból złamanego kolbą karabinu nosa. Cóż jednak wywołało te przedziwne zwidy? Winowajca spoczywał na ziemi, grzbietem ku mnie. Wysłużona księga, wryta w mą pamięć niczym prawda. Dumnie niegdyś złotem oprawione litery dawno wytarły o niezliczone dłonie swój blask. Nadal jednak widziałem słowa. Dobrze, bo oczyma serca. „Pan Tadeusz” głosiła gruba czcionka. Epopeja, która potrafiła przenieść na swe karty duszę każdego Polaka.