Wehikuł czasu przeniósł Cię do Soplicowa. Zosia i Tadeusz chcieli Ci pokazać ruiny zamku Horeszków. Gdy tam dotarliście… Napisz o przygodzie, która Was spotkała. W pracy wykaż się znajomością lektury Pan Tadeusz

Technologia na pewnym etapie rozwoju zawsze zaczyna przypominać magię. Szczególnie jeżeli obserwująca ją osoba nie ma bladego pojęcia, co właściwie widzi. Powstało na ten temat wiele spekulacji, a samo słowo „magia” jest już dosyć znaczące. Pochodzi przecież od starobabilońkiego „Mag” – czyli kapłana z samego szczytu świątyni, osobę obdarzoną tajemną wiedzą. Zawsze, gdy o tym myślę mam przed oczyma tych szalonych bohaterów-uczonych z XIX wiecznych powieści angielskich. Ludzi wierzących w istnienie eteru, dla których nauka była przygodą i sztuką zarazem. Przedziwnych jegomości w moglach, którzy przekręcając wajchę, budzili do życia pozszywane ze sobą potwory albo tworzyli cuda techniki w piwnicy starych posiadłości swoich rodów. Jest tak, ponieważ chyba sam do nich troszeczkę należę.

Fascynacja nauką i historią potrafi wciągnąć. Dosłownie. Wystarczy tylko kilka nieprzewidzianych faktów, żeby wszystko zlało się w jedno, a dziejące się ciągi przyczynowo-skutkowe przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Marzenie z lat dzieciństwa, przeczytana dawno temu książka o człowieku, który budował wehikuł do podróży w czasie, zaowocowała obecną sytuacją. Co ma z tym wspólnego magia? Otóż podejście. Dzisiejszym uczonym brak bowiem otwartości umysłu. Zamknęli się po laboratoriach, celebrując sterylną wiedzę jak swoistego „boga” w próbówce. Odkrywanie przestało być dla nich sztuką, czymś na pograniczu poznawania niezgłębionego piękna możliwości i rzemieślnictwa.

Dlatego nigdy nie osiągnęli tyle, co ja. Ja poszedłem bowiem drogą wyznaczoną przez babilońskich Magów, również tych słynnych trzech ze wschodu. Wystarczyło jedynie połączyć trochę współczesnej technologii oraz dawno zapomniane teksty, wypisane drżącą ręką starca na kanopskich urnach z mózgami Faraonów. Okazało się, że piramidy nie bez powodu mają pewien specyficzny kształt, oparty o matematyczne zasady i gwiezdne mapy sprzed nastania ery człowieka. Koniec końców, po wielu latach poszukiwań „niekonwencjonalnych” źródeł wiedzy stanąłem wreszcie przed swoim dziełem. Kute w najczystszym tytanie wrota zasilane były przez plazmowy reaktor, gorący niczym wściekłość złapanej na smycz gwiazdy. Wyryte na gładkiej powierzchni metalu znaki miały więcej lat niż ludzka zdolność wyprostowanego poruszania się, a wytrawiono je substancją działającą na poziomie molekularnym. Wszystko wieńczył tajemniczy symbol ze słowiańskiej mitologii, ręce boga, który sięgał we wszystkie strony świata. Stworzony przy pomocy ścieżek na płycie głównej z kawałka prastarej szamańskiej mogiły, rozjaśnił się bladym światłem, gdy tylko stanąłem na progu portalu. Jeden krok dzielił mnie od poznania prawdy większej, niż mogłoby się wydawać. Zarazem jednak wiedziałem, że nie będzie już odwrotu. Zrywając dla siebie prawa prawdopodobieństwa i logiki, nigdy już ich nie naprawię. Będę uwięziony w pętli, gdzie nie ma przeszłości czy przyszłości. Będę żył chwilami, obrazami dającymi jednak niewyobrażalną wiedzę. Dlatego też postąpiłem ten krok. Jak każdy naukowiec, ruszyłem w nieznane.

Ślub Tadeusza i Zosi był naprawdę urokliwy. Szczególnie moment odtańczenia poloneza. Muszę przyznać, barwne otoczenie kresowego dworku Sopliców podziałało na jakaś cząstkę mojej sarmackiej duszy. Nie mogłem oderwać wzroku od wirujących par, szczególnie Zosi i pana Podkomorzego. Jedzenie również było wyśmienite. Zdziwiłby się człowiek, spoglądający razem ze mną na stół weselny z tamtego okresu. Ileż pysznych dań tradycyjnej kuchni przyrządzamy w sposób niedbały i prostacki. Ileż zaś przepisów doskonałego jadła zapomnieliśmy, goniąc za nowymi daniami ze świata. Zapewne wielu czytających obecny ustęp zastanawia się teraz jak „Mag XXI wieku” znalazł się nagle w Soplicowie, sercu narodowej epopei „Pan Tadeusz”. Otóż, okazuje się iż Mickiewicz niekoniecznie wszystko to sobie wymyślił. Umieścił tam rzecz jasna pewne elementy biograficzne ale istotnie kiedyś żyli jacyś Zosia i Tadeusz. Rzekłbym nawet, poprzez zbiorową wiarę w ich istnienie Mickiewicz mógł jakoś powołać do życia niewielki „wszechświat” z nimi istniejącymi naprawdę. No ale pomijając dylemat postrzegania realnej rzeczywistości, oto jestem na najsłynniejszym weselu w dziejach polskiej literatury. Trzeba przyznać, bawiłem się bardzo dobrze. Wszystkie te opisane przez wieszcza postaci nabierają kolorytu przy bliższym poznaniu. No, może za wyjątkiem Telimeny. Dla niej jednak pan Adam był nieco łaskawszy, niż rzeczywistość. Cóż, nie ma co się dziwić. W przeszłości życie nie oszczędzało ludzi, a nie każda ludowa metoda na zachowanie piękna była skuteczna. Niemniej, osobiście poznałem Zosię oraz Tadeusza. Tak przypadliśmy sobie do gustu, iż postanowili mnie oprowadzić po okolicy. Strasznie zależało im na pokazaniu ruin pewnego zamku, musiałem wspomnieć gdzieś o moich zainteresowaniach historycznych. Gdy tylko goście poczęli rozchodzić się do domów, wszak jutro czekały ich poprawiny i musieli się wyspać, ruszyliśmy na spotkanie zamczyska. Jego prastare mury, rosnące nieopodal mrocznego lasu, wydawały mi się zgoła romantyczne. Nie w sposób z głupawych komedyjek, a na wzór gotycki rzecz jasna. Wtedy nie wiedziałem jednak jeszcze, jak bardzo mam rację.

Wystarczyło bowiem żebym przekroczył z moimi nowymi znajomymi stare odrzwia, a atmosfera momentalnie zgęstniała. Biały miazmat zdawał się sączyć przez materię kamienia, jakby nic sobie nie robią z jego trwałości. Tadeusz i Zosia zlękli się, pan młody dobył nawet swej bocznej broni. Ja jednak wiedziałem że na nic mu się przyda pistolet z czasów napoleońskich. To, co właśnie wdzierało się do ich świata było dalece poza zasięgiem konwencjonalnej broni. Bało się bowiem jedynie rzeczy wykutej z mroku nocy u zarania czasu, hartowanej koszmarami gasnących słońc. Nim rzeczywistość pękła, zdołałem jeszcze stanąć między moimi nowymi przyjaciółmi, a falującą istotą bez materii. W dłoni trzymałem starą monetę, podarowaną mi niegdyś przez samego doktora Paj-Chi-Wo. Jak go poznałem, to opowieść na inny czas. Ważne było jednak, że ten amulet mógł nas wszystkich uratować.

– A więc jednak znaleźliście mnie? Aż tutaj?

– Nie tutaj. Daleko w przyszłości. Tym razem nie uciekniesz. ONI chcą cię widzieć. Nikt nie ucieka ze Źródła, by o tym opowiedzieć.

– O tym się jeszcze przekonamy, Pomurniku.

Dodaj komentarz